Doktor Marek Ilczyszyn z Uniwersytetu Wrocławskiego przesłał na redakcja@klodzko24.eu kolejny tekst. Zachęcamy do przeczytania
Kilka lat temu znalazłem w Rzeczpospolitej relację ze spotkania polskich i rosyjskich intelektualistów, a w niej wypowiedź kogoś ze strony rosyjskiej o potrzebie zapomnienia naszej wspólnej przeszłości, aby na tak skonstruowanym gruncie można było budować lepsze relacje pomiędzy naszymi narodami – taki reset historyczny. Z tą opinią ostro polemizował wtedy Krzysztof Zanussi, który twierdził, że historyczna pamięć jest nieodzowna, jest wręcz fundamentem europejskiej kultury. Posłużył się przy tym przykładem włoskiej części swojej rodziny, która przechowuje pamięć o różnych rodzinnych zdarzeniach sprzed kilku wieków. Właśnie ta myśl Zanussiego stała się motywem przewodnim moich uwag.
Ja sam nie mam wątpliwości, że pamięć historyczna jest konieczna, szczególnie w miejscach „wyjałowionych historycznie”, takich jak Wrocław czy Kłodzko. Mam na myśli zarówno pamięć o Polakach na tych ziemiach, jak również pamięć o naszych poprzednikach i sąsiadach. Wynika to z dwu powodów: z olbrzymiej zmiany, która zaszła na naszych ziemiach za sprawą II Wojny Światowej, oraz z olbrzymiej destrukcji wywołanej przez eksperyment komunistyczny, którego celem było stworzenie człowieka sowieckiego, człowieka znikąd. Odnoszę wrażenie, że dopiero teraz powoli układamy nasze myślenie o nas samych i o naszych relacjach z innymi. Sądzę też, że temu procesowi należy się przyglądać.
Swoje tezy chciałbym wyprowadzić na podstawie doświadczeń mojej rodziny, która pod koniec wojny uciekła do Kłodzka – celowo piszę to w opozycji do takich określeń jak repatriacja czy osadnictwo na Ziemiach Odzyskanych. Rodzice z maleńkim bratem, urodził się w 1942 roku, z bratem mamy – Bronisławem Karpińskim i z jego żoną – Marią mieszkali wcześniej w domu rodzinnym w Żółkwi, gdzie pod koniec wojny zabarykadowali się, a następnie uciekli na zachód, gdzieś w okolice Krosna, zanim Sowieci przyszli po raz drugi. Stamtąd, już po przejściu frontu, pojechali dalej na zachód, aż do Kłodzka. W ten sposób uciekali przed ludźmi ogarniętymi szałem ukraińskiej i komunistycznej nienawiści.
Ta ucieczka do Kłodzka przed nadciągającym ze wschodu komunizmem była skazana na niepowodzenie. Dopiero po upływie wielu, bardzo wielu lat zrozumiałem jak oni się bali w czasach PRL-u, jak ukrywali przeszłość. Również po wielu latach zauważyłem jak wiele obcych przedmiotów było w moim otoczeniu. O tych poniemieckich niczego nie potrafiono powiedzieć z przyczyn oczywistych, o tych drobiazgach przywiezionych ze wschodu nie chciano rozmawiać. Zwłaszcza jedna fotografia wzbudziła moją ciekawość. Przedstawiała ona pięcioosobową rodzinę w scenerii Bożego Narodzenia, pięć nieznanych mi wtedy osób, które musiały być bardzo ważne, skoro ich zdjęcie towarzyszyło ucieczce do Kłodzka.
O rozwiązanie zagadki zdjęcia zwróciłem się do ciotki Danuty Ekert, jedynej już wtedy osoby, która mogła coś o nim wiedzieć. W ten sposób dowiedziałem się, tuż przed jej śmiercią, że przedstawia ono rodzinę Jadwigi Gończakowskiej, bardzo bliskiej kuzynki mamy i Danuty. W 1939 roku została ona wywieziona za Archangielsk, gdzie zabito męża i syna Jadwigi. W podobnym czasie Danuta wraz ze swoją mamą Zofią Ekert zostały wywleczone ze swojego domu w Stanisławowie i wywiezione do Kazachstanu – ojciec Danuty przebywał wtedy w obozie internowanych w Rumunii. Wszystkie opisane tu kobiety i dziewczyny – Jadwiga Gończakowska z córkami Almą i Janiną oraz Zofia Ekert z córką Danutą – dotarły w 1942 roku nad morze Kaspijskie, gdzie formowała się armia Andersa i gdzie ściągnął ponad 100-tysięczny tłum wynędzniałych polskich żołnierzy i cywilów, przede wszystkim kobiet i dzieci, którym udzielono amnestii i na chwilę pozwolono na opuszczenie miejsc zsyłki. Nie był to akt łaski komunistycznej tyranii, ale chęć wzmocnienia się w walce z Niemcami. Kolejnym etapem tej historii była przeprawa na drugą stronę morza Kaspijskiego, do ówczesnej Persji oraz spotkanie całej piątki na terenach kontrolowanych przez Brytyjczyków. W Teheranie umarła z wycieńczenia mama Danuty, a jej ciało spoczęło na polskim cmentarzu, obok bardzo licznych mogił podobnych do niej rozbitków. Po tej tragedii Anglicy przewieźli Danutę do polskiego sierocińca pod Bombajem, natomiast Gończakowskie do Tangeru w ówczesnej Tanganice. Po wojnie Danutę odszukał ojciec i sprowadził naprzód do Londynu, a potem do Polski, natomiast Gończakowskie już nigdy nie wróciły do kraju. Alma wyszła za mąż za oficera angielskiego i pozostała w Afryce, Jadwiga z zamężną już Janiną – odtąd członkiem rodu Ossolińskich – osiedliły się w Australii.
Znaczną część elementów tej historii zdołałem zweryfikować za pomocą różnych dokumentów i wspomnieć zamieszczonych w internecie. Warto przy tej okazji zauważyć, że coraz poważniejszym źródłem wiedzy historycznej stają się witryny internetowe bibliotek cyfrowych, które powstały w ośrodkach akademickich naszego kraju i które publikują przeróżne dokumenty z dawnych lat. W ten sposób sporo dowiedziałem się o swoim dziadku Piotrze Karpińskim – o jego artystycznej aktywności w austriackim Lwowie. Takie historyczne odkrycia w skali mikro (rodzinnej) pokazują, że nie jesteśmy ludźmi przypadkowymi, że nasze miejsce w dzisiejszej Polsce skądś się wzięło.
Innym, dopełniającym elementem naszej wiedzy o nas samych powinna być – moim zdaniem – wiedza o naszych poprzednikach na tych ziemiach, przede wszystkim o Niemcach i Czechach. Ta teza jest pewnie nie do przyjęcia dla nacjonalistycznych dzikusów, którzy nie przyjmują do wiadomości, że wchłonęliśmy kulturą stworzoną przez poprzednie pokolenia tej ziemi i często nie wiedząc o tym, staliśmy się ich kontynuatorami. Na szczęście sporo dobrego dzieje się w naszym odnoszeniu się do historii. Wymienić można liczne publikacje w kłodzkiej prasie, fora internetowe o tematyce historycznej czy też wydanie książki Arno Herziga i Małgorzaty Ruchniewicz pt. „W kraju Pana Boga – źródła i materiały do dziejów Ziemi Kłodzkiej od X do XX wieku” oraz dyskusje z jej autorami. Warto też odnotować głosy oceniające nas z zewnątrz, np. prof. Jarosława Hrycaka, historyka z Ukrainy, który dwa lat temu mówił w Salonie Profesora Dudka we Wrocławiu o naszej polskiej zdolności do budowania nowoczesnego państwa w zgodzie z prawdą historyczną oraz przeciwstawiał pod tym względem dwa znane sobie miasta: Wrocław i Lwów. Znaczenie poczucia ciągłości historycznej uświadomiła mi też inna osobistość zaproszona do wspomnianego już Salonu – prof. Jan Widacki, były ambasador RP na Litwie. Kilka dni temu mówił on min. o uwłaszczeniu chłopów po przegranym powstaniu styczniowym, które otworzyło drogę do powstania nowej, chłopskiego pochodzenia inteligencji, dla której obca była tradycja wspólnego państwa, I Rzeczpospolitej. W ten sposób na ziemiach litewskich, ukraińskich i białoruskich zaczęły kształtować się społeczeństwa, które nie stronią od rezerwy, niechęci lub nawet nienawiści do polskości.
Naszemu podejściu do historii można też wiele zarzucić. Choćby nieobecność w zbiorowej pamięci wspomnianego już polskiego Exodusu – ucieczki z ZSRR do Persji przez morze Kaspijskie. Czy powodem jest sukces tej operacji – a nie klęska – w postaci stworzenia polskiej armii oraz ocalenia naszych obywateli? Czy bardziej cenimy klęski i martyrologię? O Historii należy pamiętać mądrze, co w Kłodzku mogłoby się objawiać większymi nakładani na tak pożyteczną placówkę, jak Muzeum Ziemi Kłodzkiej. Może przesadzam, ale odnoszę wrażenie, że władza woli w tych sprawach iść na skróty, posługując się atrapami w postaci pompatycznych nazw, które nic nie kosztują, np. Park Sybiraków, Rondo Lwowskie, Rondo Wileńskie... I jeszcze jedna sprawa – dwa cmentarze poniemieckie przy ul. Noworudzkiej i Tadeusza Kościuszki w Kłodzku. Naprzód zostały one ograbione i zdewastowane, a następnie zamienione na parki. Tych dzikich zdarzeń nie odmienimy, ale może udałoby się stworzyć tam lapidarium z ocalałych (?) płyt nagrobnych, opatrzone stosowną tablicą? Takie rozwiązanie oglądałem w ubiegłym roku w jednym z wielkich parków Dortmundu, którego część objęła teren zniszczonego przez nazistów cmentarza żydowskiego.
dr hab. Marek Ilczyszyn*
*Autor jest pracownikiem naukowym na Wydziale Chemii Uniwersytetu Wrocławskiego. - Od urodzenia jestem związany z Kłodzkiem, a obecnie z Wrocławiem i Polanicą - napisał o sobie Ilczyszyn.
Tekst przesłany na redakcja@klodzko24.eu
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.