Przeczytaj recenzję spektaklu "Ferdydurke" w wykonaniu uczniów i nauczycieli popularnego "Chrobrego"
Muszę przyznać, że unikam jak mogę przedstawień amatorskich i to nie tylko teatralnych. Sam kiedyś czynnie brałem udział w "kółku teatralnym" i gdyby nie półroczny udział w tym przedsięwzięciu, jednego z młodych reżyserów Teatru Nowego w Poznaniu, wolałbym raczej tego okresu nie wspominać.
Teatry amatorskie kojarzą mi się jak najgorzej, źle dobrani wykonawcy, fatalna gra, kiepskie o ile w ogóle istniejące dekoracje, niedopasowana muzyka i… znajomi strrrrasznie przejęci swoimi rolami.
Najgorsze jest, że na koniec trzeba odpowiadać na pytania w stylu "Jak się podobało?", "Ziuta świetnie wypadła prawda?", "Ten Stasiu to mógłby w telewizji występować. Co nie?".
Trzeba wtedy używać jak najdalej idących wybiegów albo kłamać na całego, bo jak wiadomo nie ma gorszej obrazy niż krytyka czyjegoś występu artystycznego i to jeszcze wykonanego w imię "szczytnych idei", bezpłatnie albo w celach charytatywnych.
Kiedy mój młodszy syn doniósł uprzejmie iż będzie "aktorzył" w szkolnym teatrze w kłodzkim "Chrobrym", a do tego jeszcze ktoś szalony porwał się tam na inscenizację "Ferdydurke" Gombrowicza, zacząłem sobie przypominać na jakie jeszcze choroby mógłbym zachorować w okolicach premiery w/w inscenizacji żeby uniknąć jej oglądania i oceniania. Nie zamierzałem podpaść ani progeniturze ani tym bardziej "gronu pedagogicznemu" stanowiącemu większość obsady planowanego spektaklu.
Niestety, nie udało się, nie zapadłem na świńską (nomen omen) grypę, nie złamałem nogi na oblodzonych kłodzkich chodnikach ani nawet nie złapałem głupiego przeziębienia.
Pełen najgorszych przeczuć udałem się, w towarzystwie innych członków rodzin i przyjaciół aktorów (tak przynajmniej myślałem) na drugie tego dnia (godz. 17:00, piątek 18.01.2013) przedstawienie "Ferdydurke" w Auli Arnošta w LO im. Bolesława Chrobrego w Kłodzku.
Sala była pełna, a duża liczba młodzieży świadczyć mogła o tym, że dzieciaki przyszły zobaczyć jak się belferstwo będzie wygłupiać.
Po przywitaniu gości i krótkim wprowadzeniu w epokę, w wykonaniu reżyserki spektaklu, pani Izabeli Warzechy, zgasły światła i zaczęło się przedstawienie. Co tu kryć, Gombrowicz łatwy nigdy nie był, a wiele prób sfilmowania i przeniesienia na deski teatralne jego powieści kończyło się klapą.
Tym razem, na szczęście klapy nie było.
Głównym zadaniem reżysera w teatrze amatorskim często bywa powstrzymanie "entuzjazmu" aktorów i ich prób przeszarżowania roli. Jeżeli tych prób nie uda się zastopować cały spektakl przypomina jeden wielki cyrk, z wywrzaskiwanymi bez ładu i składu kwestiami i "szerokim gestem" aktorskim rodem z kina niemego.
Nie wiem, jakim cudem, ale reżyserka kłodzkiej inscenizacji Gombrowicza poradziła sobie z tendencjami do wygłupów większości aktorów (może poza dwiema osobami, ale jak już napisałem wyżej nie zamierzam nikomu podpaść) i cały spektakl nie tylko dało się oglądać bez bólu zębów, a nawet wciągnął on widownię w tym niżej podpisanego w swoją akcję.
Pomysł inscenizacyjny wymusiła wprawdzie sama Aula Arnošta, ale sprawdził się on bardzo dobrze, podobnie jak zamysł, aby uczniów obsadzić w rolach dorosłych i na odwrót.
Zabrakło może jedynie konsekwencji lub jak donieśli młodzi aktorzy, zabrakło koleżanek do obsady czterech ciotek Józia otwierających i zamykających przedstawienie. Nastolatki wygłaszające kwestie "Józiu, Józiu masz już 30 lat, co z ciebie wyrośnie?" mogłyby stworzyć przewrotną scenę, klamrą obejmującą cały spektakl. Nie zmienia to faktu, że panie Danuta Mołdysz, Renata Mordarska, Joanna Różak i Magdalena Sobczyńska świetnie wypadły w rolach nieznośnych ciotek Józia.
Nie spodziewałem się także takiego talentu komicznego po Jarosławie Żytnickim grającym wprawdzie drugoplanową ale bardzo wyrazistą postać Kopyrdy. Dodać należy, że pan Jarosław nie przesadzał ze środkami wyrazu (może poza jedną z początkowych scen) i całą postać zbudował na półgestach, charakterystycznym sposobie poruszania się i odpowiednio dobranej artykulacji. Nie wiem czy to talent wrodzony czy nabyty, ale spokojnie pozwoliłby "Kopyrdzie" zmienić zawód na bardziej popularny i zdecydowanie lepiej płatny.
Podobnie było z rolą Zuty (Młodziakowej), anglistka Edyta Malinowska świetnie odegrała postać młodej, rozpuszczonej panienki z "postępowego domu" z końca lat 30-tych. Natomiast pedagog szkolny, Monika Żytnicka (czyżby rodzinne talenty) świetnie sprawdziła się w roli Zosi, tkwiącej razem z rodzicami (Hurleckimi) na zapomnianym przez cały świat, ziemiańskim domu, w którym ciągle odgrywa się dawno umarłe rytuały i wspomina "dawne, dobre czasy".
Postaci drugoplanowe dodają smaku przedstawieniu, ale jeżeli źle dobierze się głównych aktorów nic nie jest w stanie uratować spektaklu.
Tutaj przechodzimy do największego zaskoczenia, mojego, bo być może inni byli na to przygotowani, do roli Józia w wykonaniu historyka Krzysztofa Mąki. Pan Krzysztof nie tylko grał główną rolę ale prowadził, jako narrator, widzów przez poszczególne etapy „Ferdydurke". Robił to na tyle lekko i z łatwością, że przykrywał drobne dłużyzny (zwłaszcza w drugiej części pt. "Mieszczański Dom Młodziaków") swoją grą tak, że prawie nikt tego nie zauważył. Wiem oczywiście, że nauczyciele "pracują głosem", ale co innego wykład w klasie, a co innego "emisja głosu" na scenie. Postać Józia była jedną z najlepiej zbudowanych aktorsko i najlepiej odegranych postaci w tym spektaklu. Pan dyrektor "Chrobrego" (Mirosław Gil) grający wuja Hurleckiego, powinien się mieć na baczności, bo jak ktoś "przyuważy" talent Józia i postanowi go profesjonalnie wykorzystać, ten ucieknie mu nie tylko z dworku ale także z grona pedagogicznego.
Drugą dużą rolę, profesora Pimko zagrał uczeń trzeciej klasy Marcin Bubółka. Świetnie wcielił się w postać trochę kabotyńskiego, trochę zdziecinniałego przewodnika, a zarazem dręczyciela Józia od którego kurateli próbuje się on uwolnić.
Słynną scenę "Słowacki wielkim poetą jest" tym razem zagrali Karol Hartman (Prof. Bladaczka), Wiesław Skrzypiec (Gałkiewicz) i znakomity w roli klasowego lizusa Roman Olbiński (Pylaszczkiewicz). Dyrektora "upupiającej" szkoły zagrał Tomasz Banecki (tak to moja rodzina więc nie będzie komentarza), a matki podglądające swoich "synusiów" Małgorzata Staniak i Jadwiga Walo. W strasznych mieszczan - Młodziaków wcielili się Iwona Finokiet i Grzegorz Frala, a ciotkę Hurlecką zagrała Katarzyna Warzecha natomiast Marcysię, służącą Hurleckich Elżbieta Sroka.
Oprawę muzyczną przygotowała Barbara Prasał, realizacja światła i dźwięku Mateusz Oziębłowski, Jakub Marnik i Marceli Toton.
Wprawdzie jedno przedstawienie nie zmieni zapewne mojego kiepskiego zdania o teatrach amatorskich, ale jeżeli spełni się zapowiedź rzucona na pożegnanie przez realizatorów spektaklu, że być może będzie ono przeniesione na scenę KOK (KCKSiR), wtedy będę mógł na nie spokojnie zaprosić tych, którym nie udało nań dostać ani też wylicytować biletów (dochód z przedstawienia przeznaczony był na rozwój szkolnej biblioteki, a licytację prowadził Paweł Trocewicz).
Ponieważ zawszę muszę się wymądrzać "poza protokołem" mam dla pani reżyser pomysł do rozważenia. Trójpodział "upupiająca szkoła", "strrrrasznie postępowi i zakłamani mieszczanie" oraz "konserwatyści nie za bardzo wiedzący po co są konserwatywni" można spokojnie dostosować do czasów współczesnych. Dla smaku proponuję lekką zmianę tekstu na "Szymborska wielką poetką jest" oraz zamiast przeglądu przez Józia korespondencji Zuty … przegląd jej SMS'ów.
A na poważnie duże brawa i szczere gratulacje dla reżyserki, aktorów, realizatorów oraz wielu innych osób zaangażowanych w przedsięwzięcie pt. "Ferdydurke" w LO im. Bolesława Chrobrego w Kłodzku.
Jacek Banecki
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.